Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Spacery nad Sekwaną

Nad Sekwaną po północy

Nad Sekwaną pod lampą
na zielonej ławce
na majowej łące
czarny facet w białej koszuli
z teczką na kolanach
czyta

Obok niepotrzebnej ławki
na wilgotnej trawie
trzej karciarze w majowych koszulach
piją wino prosto z flaszki

Za cieniem ławki
na pachnącej łące
dwa ciała przytulone
milczą

Pod lampą nad Sekwaną
czasem mieszka
różnokolorowe
szczęście

     Lubię spacerować ulicami Paryża. Za każdym razem z taką samą przyjemnością, i to niezależnie: czy jestem tam kilka dni, czy kilka godzin, czy zalane są słońcem, czy strugami deszczu. Ot, dobrze mi tam i już!

Halina oprowadza kilka razy w roku wycieczki po tym pięknym mieście, Gabryśka mieszka tam od kilkunastu lat, Marta wystawia w galeriach swoje obrazy... Czy im zazdroszczę? Może trochę...

Z przyjemnością słucham chrzęstu kamyczków pod moimi nogami w alejkach ogrodów Tuileries. Rzucam resztki paryskiej bułki kołyszącym się na boki kaczkom. Rejestruję zmiany w kompozycjach kolorowych kwietników i pielęgnowanych rabat. Siadam na ławce, między zakochaną parą a samotnym wróblem i słucham czy pod innymi stopami kamyczki chrzęszczą tak samo.

Lubię wstęgi nocnych samochodowych świateł ciągnących się przez Champs-Elysées. Pod Łukiem Tryumfalnym zbiega się 12 ulic. Znalezienie swojego pasa ruchu na tym niezwykłym rondzie może przyprawić o zawał początkującego kierowcę, ale dla obserwatora to czasami ekscytująca rozrywka, gdy ogląda popisy lawirujących taksówkarzy lub aspirujących do wyścigów Formuły 1. I nawet nieustanny dźwięk klaksonów tutaj pasuje. W niedzielny deszczowy poranek widziałem Champs-Elysées puste, bez ludzi i aut. Smutne, zaspane, przykryte nisko leżącą chmurą. Taka tam sobie zwykła ulica. Dobrze, że zobaczyłem. Już wiem, że wolę tamtą, hałaśliwą, kolorową, wypełnioną gęstą masą toczącej się blachy, ubrań i dźwięków.

Galeria Lafayetta to wielki sklep przypominający gmach opery opuszczonej chwilowo przez artystów. Koneserzy sztuki rozlokowali się w foyer, lożach i pojemnych balkonach. Dostosowali swój strój i powolność kroków do zobowiązującego wnętrza. Przy wejściu elegancka brunetka w nieskazitelnie białej bluzce, rozsyłająca uśmiechy i zapach najlepszych kosmetyków rozdaje programy. Zaglądam.

Cóż dzisiaj w programie?  Akt I – promocja perfum, akt II – wyprzedaż krawatów, akt III – rewia koronkowych majtek. Wjeżdżam na ostatnie piętro, by spod kolorowej kopuły pełnej witraży spojrzeć na przelewające się tłumy. Przychodzę tu napawać się atmosferą miejsca. Libretto jest zawsze to samo, a treść poszczególnych aktów jest mi całkowicie obojętna. Lubię patrzeć na widzów, którzy stają się tu aktorami, na ich grymasy, cmokania, przyjmowane pozy, udawane uśmiechy zachwytu i rozczarowania, na tańczonego menueta wykonywanego na lśniących posadzkach z gracją i ukłonami w stronę mijanych, sunących z przeciwka. Doskonały spektakl. Jak zawsze. Wychodzę w antrakcie.

Nad Sekwaną – życie toczy się na ławkach i obok nich. Pod kępą krzaków dwie pary obejmujących się i całujących namiętnie. Obok, upici tanim winem, wznoszą okrzyki na widok idącej pięknej dziewczyny. Milkną gdy z ciemności wynurza się jej chłopak. Nie ma śladu zaczepki, agresji. Na ławce obok bosego Murzyna w rozchełstanej koszuli w kwiaty siada pan w garniturze pod krawatem i wyjmuje z kieszeni gazetę. To miejsce mu odpowiada, mimo, że parę metrów dalej jest wolna ławka. Może stąd lepiej widać Sekwanę, a może okna ukochanej kobiety. A może po prostu ci wszyscy ludzie nauczyli się żyć obok siebie.

Na Placu Pigalle w dzień – leniwe, spokojne życie. Obok sklepu z erotyczną bielizną, sklepik z bagietkami, potem porno-kino, sympatyczna kafejka, sklep dla gejów, następny – z warzywami, i znów porno-kino... Taka sobie mieszanka ludzkich gustów. Wstydliwe z normalnością, niemoralne z egzystencją, udawana rozkosz z udawanym pożądaniem. Dopiero o zmierzchu dzielnica zmienia oblicze. Staje się tętniącą enklawą rozrywki, nie tylko zresztą roznegliżowanej. A swoją drogą, jakże smutny jest świat tych, którzy latami pracują w erotycznym biznesie. Stracili to, co człowieka popycha do irracjonalnych zachowań, to, co jest nutką szaleństwa na partyturze nawet najbardziej poukładanych umysłów. To tak, jak piekarz bagietek nie lubi zapachu świeżego pieczywa, cukiernik nie jada tortu, a pracownik Wedla nie może patrzeć na czekoladę.

A czego nie lubi wyginająca się pani w oknie wystawowym, wykonująca te same ruchy od kilkunastu lat? A prostytutka z bezmyślnymi, szklanymi oczami? A naganiacz do porno-kina? Co myślą, idąc do pracy? Czy tak samo odliczają czas do fajrantu? Rozedrgana neonami ulica, krzyki starannie ulizanych facetów, podkasane panienki na stażu i mocno zmalowane robotnice z długoletnim doświadczeniem. Tłumy ciekawskich i przemykający jakby wstydliwie ci, co przyszli zostawić tu pieniądze, stresy, przeżyte zdrady i zawody miłosne. W bramie usypia żebrak na kartonie, nad nim kręci się skrzydło wiatraka przy Moulin Rouge. A w górze na tle granatowe nieba odcina się bielą kopuła niezwykłego kościoła Sacré-Coeur. Symbioza, przenikanie się ludzkich potrzeb, namiętności czy konfrontacja zasad, moralności, wewnętrznych rozkojarzeń i wątpliwości?

W drodze z centrum handlowego, Forum des Halles, do Centrum Pompidou zatrzymuje mnie niezwykły obrazek. Obok ostatniej w Paryżu, renesansowej fontanny Innocentego przykucnęła na schodkach dziewczynka. Sprzedaje konwalie i... zapalniczki. Czy to współczesna wersja dziewczynki z zapałkami?

W pobliżu oplecionego zwojami rur Centrum Sztuki można spotkać artystów, mimów, kuglarzy i zwykłych naciągaczy. Oto połykacz noży pozwala każdemu wziąć do ręki miecz, który za chwilę włoży sobie do przełyku. Oto popisy rowerzystów, nagradzane brawami i drobnymi monetami wrzucanymi do futerału po... skrzypcach. Na Placu Strawińskiego, przy fontannach pełnych kolorowych cudaków, ni to zwierząt, ni potworów biegają gromady dzieci. W małej kafejce, przy jednoosobowym stoliku, siedzi na wiklinowym krzesełeczku nieco rozczochrany czterdziestolatek. Urwisy pokazują go sobie palcem. Ma na sobie sportowy garnitur, spod rozpiętej marynarki widać odprasowaną koszulę, a na nogach... rozczłapane kapcie. Wcina sobie śniadanko, sprawdza w gazecie wynik meczu, by po chwili pójść do sąsiedniego domu i dokończyć toaletę przed wyjściem do pracy. Tu – budzi zdziwienie, ale już nieco dalej – w wąskich uliczkach dzielnicy łacińskiej, taki obrazek to codzienność. Do licznych knajpek i kawiarenek dopiero po południu i wieczorem przychodzą  goście. Śniadanie – jedzą „swoi”.

W Ogrodach Luksemburskim lubię słońce odbijające się w sadzawce. Dookoła, dziesiątki ludzi wyciągają się bezwstydnie na porozstawianych krzesłach. Bardziej zachłanni egoiści zabrali po dwa,  udają, że mają szezlong i oczekują uznania za pomysłowość. Starszy pan wyraża chyba jednak inne opinie, dość głośno artykułując zdania w kierunku znudzonej nastolatki leżącej na brzuchu na trzech krzesłach. Dopiero dodatkowy argument w postaci niebezpiecznie szybko zbliżającej się laski wprawionej w ruch przez staruszka, zadziałał. Niczym lwica wydała pomruk, oddając jedno krzesło. Spektakl podobał się licznie zgromadzonej w parku publiczności, mimo, że nie wzbudził emocji. Aktorzy otrzymali brawa. Ukłonów i bisów nie było.

Do katedry Notre-Dame prowadzą uliczki pełne turystów. To u jej stóp znajduje się Punkt Zerowy, od którego mierzy się wszystkie odległości na terenie Francji. Średniowieczna katedra stoi na wyspie – najstarszej części Paryża. To tu w zamierzchłych czasach mieszkało celtyckie plemię Paryzjów, którego nazwa przetrwała ponad dwa tysiące lat, przejęta przez rozrastające się miasto.

Korowody wycieczek przed katedrą przecinają uliczni handlarze sprzedający „pozłacane wieże Eiffla” i składanki widokówek. Przez rozgardiasz próbują się przebić głosem przewodnicy grup wymachujący parasolkami, laskami, chorągiewkami. Uciec stąd jak najdalej? Nie, trzeba po prostu wejść do środka. Grube mury oddzielają na chwilę od świata rzeczywistego i pozwalają każdemu zaspokoić potrzebę spokoju i skupienia. Przez ogromne rozety kolorowych szkieł, niczym przez lunety, spoglądamy w niebo. Tutaj jest zawsze błękitne.

 

Za to do Sainte-Chapelle idę zajrzeć koniecznie o zachodzie słońca. Już w średniowieczu nazywano ją Bramą Niebios. Witraże, które otaczają mnie nierealistyczną kolorową siatką wypełnioną światłem nie dają się skupić. Do Notre-Dame chodzę się modlić, do Sainte-Chapelle – podziwiać Boga.

Włócząc się brzegiem Sekwany rozkoszuję się kompozycją zapachów złożoną z aromatu parzonej kawy i bukietów róż chwytających za ubranie. Oczy cieszy widok starych książek, pieczołowicie układanych przez bukinistów na wąskich ladach. Młody człowiek ogolony na łyso, w czarnej koszuli i sznurowanych wysokich butach, bierze do ręki pożółkły tom. Zaglądam z ciekawością: Aleksander Dumas Hrabia Monte Christo. Chyba się pomylił. Bardziej pasuje mi do niego leżący obok Mein Kampf.  Przegląda, czyta fragmenty, kupuje! No, tak! Nie sądźmy człowieka po ubiorze.

Czas na spacer po „wzgórzu artystów”. Nie jest to zupełnie ten Montmartre, który w mojej młodzieńczej pamięci został utrwalony książkowymi opisami, ale i tak lubię pospacerować między galeriami wciśniętymi w brzuchy ciasnych domów i tych pod chmurką. Żaden tam ze mnie znawca malarstwa, ale przecież jak każdy, mam tę wrażliwość, która podsuwa mi porcję chlapniętych czy rozciągniętych farb w postaci deseru dla wyobraźni. Nie tylko obraz do mnie przemawia, ale sam proces jego tworzenia. Mogę stać i patrzeć, jak powstaje coś z niczego, jak kolejne ruchy malarza uruchamiają moje drzemiące bodźce estetyczne. Spacer po Montmartre to wzorcowa lekcja odbioru sztuki wg teorii amerykańskiego teoretyka kultury, Benjamina. Jak pisał, dzieło sztuki – to nie sam obraz, rzeźba, kompozycja. Sztuką stają się wówczas, gdy towarzyszy mu tzw. aura, która dla każdego i za każdym razem może być inna. Tu na paryskim wzgórzu przesiąkniętym stuletnim zapachem farb, w cieniu bazyliki Sacré-Coeur, aury nie brakuje. Trzeba tylko chcieć się jej poddać i co ważne – nie spieszyć się.

Na dziedzińcu Luwru tłumy. Siadam obok stalowo-kryształowej piramidy – niezwykłego implantu amerykańskiego Chińczyka, który połączył w sercu Europy cztery kontynenty. A ruchomymi schodami wiozącymi miliony głów w podziemia pałacu królów, wypełnił przepaść mierzoną tysiącami lat. Patrzę na turystów. Jeszcze biegają z kamerami, jeszcze moczą nogi w fontannie.  Za chwilę zostaną poddani procesowi wtłaczania kultury. Większość z nich twierdzi, że nie zna się na sztuce, że nie lubi malarstwa, że nie cierpi muzeów, a przecież tu przyszli... Że co, że biuro podróży kazało, że w cenie wycieczki... To śmieszne, przecież nie muszą tam wchodzić, jeśli to tylko masochizm. Wchodzą. Wędrują posłusznie od sali do sali za przewodnikiem. Zmieniają swą pozę z dyletanta na znawcę. Udają, że nie są tu przypadkowo. Rozglądają się na boki, dyskretnie ziewając. Kiwają głowami na dźwięk znanych nazwisk: Rubens, Delacroix, Leonardo da Vinci. Jeszcze zdjęcie z Nike bez głowy, potem  na tle Mona Lisy – „tłustej i niezbyt ładnej Włoszki” jak określił ją Herbert i... do wyjścia. Zaliczone! A gdzie kontakt ze sztuką? Gdzie aura? Wystarczy zatrzymać się w jednej sali, może nawet tej bez wielkich nazwisk, pomijanej przez grupy. Poczekać na krygujący się promień słońca, nie czytać, nie mówić, pochłonąć jak jest. Od dawna tak zwiedzam galerie malarstwa. Nie gonię przez całe muzeum. Już wiem, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego. Poświęcam – świadomie lub przypadkowo wybranym obrazom więcej czasu. Zapadają mi w pamięć i dojrzewają jak owoce odłożone na potem. Nieraz przemówią, a nieraz rozleją się po wnętrzu. I tak naprawdę, jest mi to obojętne, kto to namalował, co najwyżej zdziwię się przyjemnie, jeśli trafiłem na kogoś wielkiego.

Lubię dzieła impresjonistów, nie dlatego, że należy to dobrego tonu, ale dlatego, że mi się podobają! Oglądanie obrazu poskładanego z kreseczek i kropeczek, wiążących się w supełki i plamy w moim oku, zawsze sprawia mi przyjemność. Nawet ten sam, oglądany za chwilę spod bardziej zmrużonych powiek, może być już innym obrazem.

Na dworcu Orsay prawie 40 lat kupowało się bilety na pociągi dalekobieżne. Dziś kupuje się tu bilet na inną podróż, może jeszcze dalszą, choć bez szyn i parowozów. W hali dworcowej między zastygłymi w rzeźbach ludzkimi pragnieniami, spacerują oczekujący. Na ostatnim piętrze, pod szklaną kopułą, zapewniającą najlepsze światło, zapraszają nas na wyprawę w głąb wyobraźni dzieła Moneta, Renoira, Pisarro, Van Gogha, Gauguina, Cezanne’a... Niektóre nazwiska przywołują wspomnienia z miejsc, do których zawiodły mnie przypadkowe ścieżki.

Rouen – katedra, którą najpierw zobaczyłem... w Moskwie(!) w obrazie Moneta, a dopiero wiele lat później w rzeczywistości. Do Trietiakowskiej chodziłem kilka razy, żeby popatrzeć tylko na ten jeden obraz i wyjść. Giverny – na drewnianych schodach obrośniętego zielenią domku siedzi moja żona z synem. Przymykam oczy i jakbym widział obok nich Moneta, który z dobrotliwym uśmiechem wygrzewa na słońcu długą, siwą brodę, myśląc o kwitnących nenufarach. Tremalo – kaplica otoczona kwitnącymi hortensjami niedaleko bretońskiego miasteczka Pont Aven. Może w tej samej ławce klęczał i rozmyślał o niepewnym jutrze, zapatrzony w żółtego Chrystusa – Paul Gauguin. Otwieram przymrużone powieki. Na złoconej tarczy zegara, kilkumetrowe złocone wskazówki przypominają gdzie jestem.

        Lubię pobłądzić na tych splątanych dróżkach prowadzących do Sztuki, bo przecież nie da się jej ominąć w stolicy artystów – Paryżu. Nie będąc znawcą, ocieram się o nią, odrzucam, przepycham obok ze zniecierpliwieniem, zachwycam. Zostają ślady jak skasowane bilety z podróży do wnętrza własnego mózgu.

        Wieczór. Rejs po Sekwanie nie jest zbyt romantyczny. Siedzący obok japońscy kolekcjonerzy fotografii błyskają bez opamiętania fleszami swych megapojemnych aparatów. Odwracam głowę, wpatruję się podświetlone fasady monumentalnych budowli. Macham ręką do machających na kolejno mijanych mostach. Uśmiecham się do swoich myśli, widząc zdjęcie Andrzeja Seweryna na pierwszej stronie gazety, leżącej na ławce.

Ilu Polaków związało swe losy z Paryżem? Artystów, uczonych, żołnierzy, pisarzy? Od setek lat wyfruwają w świat naznaczeni piętnem wielkości francuskich uczelni i polscy absolwenci. Niektórzy wracają nad Sekwanę. Nieliczni zostają na zawsze, jak Adam Mickiewicz czy Maria Skłodowska-Curie, której jako pierwszej kobiecie powierzono katedrę na Sorbonie. Na jej pierwszy wykład przybyło tylu chętnych, że straż musiała zamknąć bramę na długo przed jego rozpoczęciem. A jak jest dzisiaj? Czy chęć spotkania z uczonym budzi też takie emocje? Może tu, na „paryskim bruku”, bo u nas w kraju chyba nie.

Różnokolorowy tłum prowadzi mnie do metra. Nie jest tak piękne jak moskiewskie, ani tak czyste jak w Brukseli, ale za to tętniące artystycznym życiem. Na peronie słychać dźwięk harmonii, w wagoniku „człowiek-orkiestra” prezentuje wiązankę przebojów, a student malarstwa „na kolanie” szkicuje śpiącego osobnika w kapeluszu. Po wyglądzie współpasażerów można się zorientować w jakim kierunku jedziemy. Ludzie w eleganckich garniturach – kierunek La Dèfense, kobiety w tunikach z zakwefioną twarzą – kierunek Wersal, czarnoskórzy pasażerowie – kierunek La Vilette. Cóż, przecież Francuzi wciąż uważają Paryż za stolicę świata.

Pod wieżą Eiffla trzeba być nocą albo rano, kiedy budzi się ze snu, otulona mgłą, nieśmiała i zawstydzona. Obrażana przez lata przez estetyków i architektów stoi dumnie z zadartą w niebo iglicą. Codziennie dźwiga windy z grymaszącymi fotopstrykaczami, płaczącymi dziećmi i zdegustowanymi niby-światowcami. W dzień – zmęczona i brzydka, w nocy – odpoczywa i pięknieje. Wśród pokrytych mrokiem budowli, błyszczy delikatnością starego złota, pokazując swoje prawdziwe oblicze.

Ostatnim metrem wracamy na Plac Zgody (Place de la Concorde). Biegniemy ze śmiechem, a za nami zatrzaskują się metalowe bramki. Jesteśmy na peronie. Uff, zdążyliśmy! Rozstajemy się z Paryżem na jednym z największych placów świata, gdzie zaczynają się i kończą najważniejsze w tym mieście ścieżki. Świadczy o tym wysmukły monolit przywieziony z Luksoru jako dar egipskiego paszy dla poety Chateaubrianda, stojący w miejscu w którym żołnierze rewolucji sprawdzali wytrzymałość gilotyny. Wsparci o murek okalający przepiękną fontannę, w blasku okazałych kandelabrów, pod obeliskiem pamiętającym czasy faraona Ramzesa żegnamy swoje ulubione miejsca nad Sekwaną. Wiem że wrócimy tu znowu, kiedy zatęsknimy do chrzęstu kamyczków pod nogami w alejkach ogrodów Tuileries...