Kilka łyków angielskiego piwa
Aby poczuć smak piwa w angielskim pubie trzeba usiąść wygodnie przy barze, zamówić jeden, potem drugi kufel. Zdmuchnąć pianę, przymknąć oczy i sączyć wraz z chłodnym napojem nastrój zadymionego wnętrza. Mój pobyt w Anglii przypominał kilka łyków piwa spragnionego wędrowca. Ani pianki, ani rozkoszy dla podniebienia, ani przymkniętych powiek, ale przecież pozostał smak i radość z ugaszonego pragnienia. Co zmieściło się w tych kilku łykach piwa? Chłód! Dosłownie czy w przenośni? Przysłowiowy chłód Anglików został zmiękczony serdecznością naszych gospodarzy (Polaków) i pysznościami z kuchni w Henley. A ci „prawdziwi” Anglicy? Zmęczone twarze w metrze. Obojętne, zamyślone oczy spieszących codziennie tymi samymi drogami do domu, do pracy, na randkę. Prawdziwe oblicza zobaczyłem w kilku epizodach, gdy mieliśmy jakiś kłopot. Obojętność odpływała wraz z szerokim uśmiechem, dobrym gestem i opakowaną w elegancką paczuszkę słów – życzliwością. Angielskie duszki pogody nie dały nam zamarznąć, obniżając temperaturę do przyzwoitych granic. Trochę powiały, trochę pokaprysiły deszczykiem, trochę pomalowały nasze ścieżki promieniami słońca. Czegóż chcieć więcej od kilku łyków piwa? Piana! No właśnie! Zabrakło piany. Tajemniczej londyńskiej mgły, w której można zanurzyć nie tylko wąsy ale i całą głowę, i posmakować nierzeczywistej dwuwymiarowości. Zaspokojone pragnienie! Pijąc piwo, czujemy jak stopniowo gasi pragnienie wraz z malutkimi bąbelkami roznoszącymi wrażenia po całym ciele, aby na końcu trafić do głowy. W moich łykach piwa były większe i mniejsze bąbelki. Londyn. Smakowałem go szybko, choć nie łapczywie. Pierwszy łyk! Głosiciele prawd znanych i nowych w Hyde Parku. Wesołe tulipany spoglądające przez czarnozłote kraty na Buckingham. Big Ben i zegar odmierzający czas lordów w majestatycznym parlamencie. Żołnierskie czerwone figurki w czarnych czapach. Miękki pysk konia z królewskiej gwardii wybierający landrynka z mojej dłoni. I gwar wytwarzany przez pędzący tłum obserwujący wyścigi staroświeckich taksówek z czerwonymi piętrusami. Drugi łyk! Tower of London. Kamienne miasto w mieście. Królewskich klejnotów zamkniętych za murami strzegą czarne ptaszyska mające sobie za nic tłumy ciekawskich i... mijający czas. A potem przerwa w łykaniu. Rzut oka na Tamizę przez niebieskie przęsła Tower Bridge to nareszcie coś dla smakosza. Niby most jak inny, a jednak przeżycie. Ma w sobie to coś, co predystynuje go w tak szacownym towarzystwie zabytków do roli symbolu niezwykłego miasta. Następny łyk! Galerie londyńskie. Obrazy mistrzów oprawione w tak wspaniałe wnętrza jak w National Gallery wywierają wrażenie nawet na przypadkowym laiku. Ach ta oprawa! Piwo podane w kuflu ma zawsze inny smak niż to samo piwo z puszki. | Azjatycke kamienne bóstwa w British Museum patrzyły na mnie z taką samą ciekawością jak ja na nie. A ileż wymownych spojrzeń wymieniłem przy kolejnym łyku w niezwykłym towarzystwie w pubie u Madame Tussaud’s. Smak! Piwo zaczyna smakować dopiero po ugaszeniu pragnienia. I tak też było ze mną gdy znalazłem się w Windsorze i Hampton Court. Wspaniałości, których nie można i nie trzeba opisywać. Czy można opisać smak? Tu pozwoliłem sobie na przymknięcie oczu i uruchomienie innej kamery, rejestrującej obrazy do mojego wewnętrznego muzeum wyobraźni. To tu odnalazłem zapach Anglii, zrozumiałem częściowo styl życia tych co demonstrują swą inność, tych co tu mieszkają. Bo przecież trudno zrozumieć ludzi, którzy na przekór wszystkim jeżdżą pod prąd, ascetycznie wydzielają sobie domową powierzchnię prywatności, a czas wolny spędzają przy piwie, ale do wyznaczonej 23. Dziwny to kraj, gdzie przeklinają pod nosem rodzinę królewską a przy tym utrzymują dla niej wspaniałe rezydencje i przestrzegają królewskich nakazów pijąc alkohol. Zmącenie! Oxford. Miasto elitarnej młodości wtłoczonej w omszałe wiedzą mury. Puszka po piwie na nieskazitelnej zieleni uczelnianego trawnika i nogi w trampkach wystające ze średniowiecznego balkonu porośniętego dzikim winem. Zgrzyt czy symbioza? Goryczka! Teraz sączymy piwo powoli, szukając dodatkowych smaczków w goryczce złocistych bąbelków. Stonehange – uwieczniany w albumach – to może tylko kupka kamieni, a może coś niezwykłego co wprawia w zadumę i każe pomyśleć nad tym co jeszcze warto? Ile jeszcze zaliczyć, odfajkować na liście, przebiec fotografując na lewo i prawo? A może zatrzymać się na chwilę w takim miejscu jak Stonehange, Canterbury czy Rochester i spojrzeć w głąb siebie? Może warto i trzeba zauważyć niebieskie kobierce dzikich kwiatów w przydrożnym lesie. Króliki skaczące po trawiastym dywanie wśród dostojnie kroczących bażantów. Owce bez pasterza poprzyklejane do różnozielonych pagórków. Szmaciane lalki patrzące na ulicę przez krzywe okna wiktoriańskich domków. Ostatni łyk! Zaraz zamykają, ale zanim przewrócą stół zdążę jeszcze poczuć zapach chmielu. Wypiłem. A teraz... Nie. Nawet teraz nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego świnie mają swój kamping, a konie służą w policji. Dlaczego u Harrodsa plecaka nie wolno nosić na plecach, a za robienie zdjęć (jak by nie było w sklepie mięsnym) można dostać po... twarzy? Dlaczego gentelmen w białej koszuli sikający do kosza na Oxford Street nikogo nie dziwi, a młodzi, normalnie patrzący ludzie śpią w Soho na ulicy? Konieczność czy świadomy wybór? Dlaczego za wszystko trzeba tak słono płacić? Południk 0 przekraczałem już pewnie nie raz, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ale tylko tu w Greenwich wpadli na to, żeby go zagrodzić kratą, pomalować a potem kazać zapłacić za to żeby go nadepnąć. Czy tak powstawało Imperium Brytyjskie? Dlaczego..., dlaczego..., dlaczego? Zamykają pub. Trochę jeszcze zostało na dnie kufla. No i dobrze. Niech zostanie. Jeden łyk więcej czy mniej? Czy ma to jakieś znaczenie? A może wcale w tych kilku łykach nie było tego tak mało? |