Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Wileńskie obrazki

 

Ty wiesz, że dumni nieszczęściem nie mogą
za innych śladem iść tą samą drogą
Matka i Serce Syna

Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła: niechaj umie
Spać, gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać jęk szatanów w sosen szumie
Tak żyłem.

       (napis na płycie grobowej Marszałka Piłsudskiego)

Wybierając się na Litwę obiecałem, że napiszę reportaż „Pocztówka z Wilna, czyli spotkanie z...”. No właśnie z przeszłością, teraźniejszością czy przyszłością?

Jadąc do byłego polskiego miasta byłem przygotowany na wszystko. Na niechęć Litwinów, na napisy na murach, na cholerę, błonicę i wrednych celników. Wiedziałem, gdzie jadę, wiedziałem, że Wilno to polskie miasto, ale...

Jestem ekonomistą, a więc podchodzę do życia konkretnie, racjonalnie i trochę filozoficznie. Cóż mnie tu może zaskoczyć?

Jestem turystą, można powiedzieć od urodzenia. Zobaczyłem w swoim życiu kawałek Polski, a może nawet mówiąc nieskromnie i kawałek świata. Więc cóż mnie tu może zaskoczyć?

Jestem Polakiem i patrzę z dystansem na swoich rodaków i na sąsiadów. Widziałem  miasta rosyjskie i polskie pamiątki w tych miastach. Cóż więc może zmienić w moim umyśle jeszcze jedno miasto.

Granica – normalnie. Przejazd do Wilna – normalnie. Widoki takie jak miały być. Dzikie, z zakrętasami Niemna. Wszystko jak z książek Rodziewiczównej. Tak mówiła moja mama, bo ja tych książek nie czytałem. Jestem z pokolenia, które nie jest tak mocno ogarnięte sentymentalizmem. Moi dziadkowie, ani pradziadkowie nie pochodzili z dawnych polskich terenów. A że Mickiewicz, Witkiewicz, Piłsudski i inni. No cóż, rozumiem. Tutaj była kiedyś Polska, a dziś jest Litwa, Białoruś, Ukraina... Taka jest kolej rzeczy.

Wjeżdżamy do miasta. Budzi się we mnie ciekawość. Ile zapamiętanych obrazków, widzianych przed wyjazdem w albumie, uda mi się dzisiaj odtworzyć. Wysiadamy. I nagle pojawia się przede mną pierwszy obrazek, którego w albumie nie było. Na chodniku stoi chłopak. Sprzedaje widokówki za polskie pieniądze. Mówi po polsku. Niby wszystko jest normalnie. Niby dlaczego nie, ale ja czuję, że we mnie budzi się coś więcej niż ciekawość. Coś, czego nie jestem pewien i nie umiem tego nazwać.

Chłopak jest żywy (nie urojony), przeciętny, normalny. I w tym momencie uświadamiam sobie, że właśnie ta normalność jest dziwnie niepokojąca.

Plac przed katedrą. Jesienne liście na tle malowanych słońcem ścian kościoła. Przewodniczka coś mówi. Znowu jest wszystko w porządku. Wchodzimy do katedry. I nagle następny obrazek. Polskie nazwisko na płycie kamiennej. I następne, i jeszcze jedno, i jeszcze. Czuję jak te ściany do mnie mówią. A może krzyczą, tym niemym krzykiem, który zostaje w uszach na zawsze.

Wychodzimy na litewską ulicę. Litewską, rosyjską, czy polską? Nie, na pewno litewską. A więc wszystko w porządku. Wtem – trzeci obrazek. Studenci przed  Uniwer-sytetem rozmawiają w obcym języku. Napisy też obce. Tylko te ściany krzyczące, dokładnie stłumione, pokryte nową farbą, wypełnione obcą mową i treścią. A jednak. Stara tabliczka żeliwna w przejściu na dziedziniec. I polskie litery „Elektrownia miejska – Wilno”. Nic więcej. Taki drobiazg – zardzewiały, nieistotny, który nikomu nie przeszkadzał dlatego pozostał.

Obrazek czwarty. Jesteśmy w kościele, jeszcze nie tak dawno było tu muzeum sztuki, widać puste gabloty. W jednej z bocznych kaplic coś jeszcze zostało. Litewskie nazwiska, litewskie napisy, a nad nimi – jak najcenniejsze relikwie polskie książki, polskie litery. Tego wymazać się nie da, tego nie pokryje żadna farba. To jest(!) i aż bije w oczy. Jak trudno to wszystko ogarnąć.

Znajduję słuchacza. Zwierzam się, że czuję się dziwnie, a on mi na to, że co krok coś nas tutaj dotyka. Ma rację. To nie my dotykamy historii, to ona nas dotyka. Stąpałem po uliczkach Troi, Pergamonu, Coloseum, ale tam to właśnie ja dotykałem  przeszłości. A tu – to ona mnie chwyta za ramię i stawia w miejscu, lub obraca dookoła niczym marionetkę.

  

Obrazek piąty. Cmentarz na Rossie. Wszędzie polskie nazwiska. To skrawek Polski. W alejce jeden z nas, dorosły, wielki chłop z przyprószonymi siwizną włosami pyta piegowatego malca, który nam towarzyszy od bramy.
– Ile masz lat?
– Osiem.
– Kiedy  przyjedziesz do Polski?
Chwila wahania: – nie wiem.
– A chciałbyś?
– Tak.
   To „tak” zabrzmiało przejmująco i niesamowicie. Zostało powiedziane szybko, ale zdecydowanie. Widzę jak miękną oczy u faceta, który też nie spodziewał się, że coś go tu może zaskoczyć. Wciska piegusowi z tornistrem jakieś pieniądze do ręki tak jakby dawał na bilet do Polski.

Obrazek szósty. Ktoś krząta się przy grobie. Rozmowa tak o wszystkim po trochu, że ciężko, że niszczy się Polaków, że trudno wytrzymać. Pada pytanie: – A czemu nie wyjedzie pan do Polski? I błysk zdziwienia w oczach, a potem odpowiedź: – Gdzie mam jechać, przecież tu jest Polska.

Obrazek siódmy. W kościele Piotra i Pawła siedzi w ławce babuleńka. Modli się. Na dźwięk polskiej mowy wstaje i podchodzi. Nieważne co mówi i co my mówimy. Z jej twarzy bije radość, zachwyt, że widzi i słyszy Polaków. Cały czas się uśmiecha. Jest szczęśliwa, że może z nami rozmawiać.

Obrazek ósmy. Za murem cmentarnym człowiek. Słucha i patrzy, niczym strażnik marszałka Piłsudskiego. W oczach ma blask, ale to nie jest radość. To dziki ból, za czymś co jest, a jednak nie ma. Chciałby wyrzucić z siebie to co go boli, ale sam nie wie jak. Jest tu po to, by pilnować marszałka, ale marszałek broni się sam.

Słowa, od których zacząłem wręcz powalają na kolana. I nie trzeba nic mówić, Słowacki powiedział już wszystko.

Obrazek dziewiąty.

Patrzę w twarz
Matki Boskiej Ostrobramskiej
i widzę w niej Tatry,
moje ukochane góry.
Nadziwić się nie mogę,
skąd Tatry tutaj –
może dlatego,
że na rzeczy wielkie
trzeba patrzeć sercem,
a nie oczami

Obrazek dziesiąty namalowało życie dziewięć lat później. Polska szkoła pod Wilnem, we wsi, której nie ma na mapie. Na garbatej, grubo malowanej podłodze spotkali się Polacy piotrkowscy, przedborscy, wileńscy, szumscy, by dać sobie nawzajem kawałek siebie.

W atmosferze śpiewnej polszczyzny wytworzył się nastrój nie do namalowania. I nagle Waldek, mistrz ceremonii, zabiera głos. Staje z kawałkiem serca na dłoni i słów już nie trzeba.

<!--[if !supportEmptyParas]-->

Obrazki, obrazki... Jest ich coraz więcej. Nie było ich przecież w albumie. W pamięci powstał gdzieś kolejny dział mojego muzeum wyobraźni. A jutro, pojutrze, gdzieś między jedną, a drugą porcją bitów wchodzących do mego komputera pojawi się któryś  z obrazków mojego nowego albumu.


Czy wrócę tu jeszcze? Nie wiem, ale wiem co muszę zrobić, aby przyjechali tu inni. Muszę otworzyć moje muzeum wyobraźni. Obrazami, które w nim zgromadziłem zazwyczaj nie dzielę się z nikim, ale tym razem to wręcz konieczność. To czwarty wymiar, który nie mieści się w zwykłej trójwymiarowej rzeczywistości.

<!--[if !supportEmptyParas]-->

Nie bójmy się wzruszeń, nie bójmy się wielkich słów. Do wielkich rzeczy  trzeba  wielkich słów. W  każdym z nas zostało zasiane ziarenko  polskości. Często rośnie w ukryciu, dziko, ale bujnie. Wstydzimy się tego, lub nie chcemy by ktoś to zobaczył.

A może, żeby sobie to uświadomić, trzeba było przyjechać właśnie tu – do Wilna.