Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Brocken w rzepaku

 

Bez wielkich oczekiwań pakowałem się na wyjazd do Niemiec. No, cóż jako turysta wiele razy przejeżdżałem przez kraj zachodnich sąsiadów zatrzymując się dłużej lub krócej w małych miasteczkach lub zwiedzając wielkie aglomeracje. Nie miała to być egzotyczna wyprawa pełna niespodzianek. Po prostu jeszcze jeden kamyczek dołożony do piramidy wspomnień, wg zasady, że każda podróż jest drogą w nieznane.

Głównym celem krajoznawczym było poznanie fragmentu „szlaku romańskiego”, którego charakterystyczne znaki można spotkać w wielu regionach Niemiec, ale ponieważ nasza wizyta to nie sympozjum dla historyków, więc miały się pojawić i inne punkty programu. Jak było? Dla mnie ciekawie...

W dzisiejszej Europie dążącej podobno do zgody, jedności, wymazywania granic i otwartego bicia się w piersi za grzechy popełnione przez przodków jest wiele do zrobienia między Polakami a Niemcami. Na pewno jesteśmy inaczej postrzegani za granicą niż 10 lat temu. Nie czujemy się intruzami, którzy przyjechali zarobić „na czarno”, ukraść samochód a w najlepszym razie naciągnąć bogatego sąsiada na wyjęcie z pojemnej niemieckiej skarbonki „trochę” euro dla pokrzywdzonego przez historię Polaka. Dziś bez wstydu wędrujemy ubrani w takie same firmowe „ciuszki”, kupujemy w sklepach pamiątki, w restauracjach piwo, w kawiarniach kawę i ciastka. Nie wlepiamy oczu w kolorowe wystawy, błyszczące samochody, sterty przecenionych towarów w hipermarketach. Coraz mniej zazdrościmy, a coraz częściej zaczynamy porównywać i nierzadko (choć jeszcze zdziwieni) stwierdzamy, że u nas coś jest lepiej niż u nich. W wielu dziedzinach utrzymuje się wciąż duży dystans, ale są takie, w których już nie gonimy, spokojnie maszerujemy obok, a nawet bez wysiłku wychodzimy do przodu. Runął mit o pracowitości i porządku w kraju za Odrą. Dziś wiemy, że jakość wielu produktów „Made in Germany” jest niska, nawet sami Niemcy to dostrzegają, choć wstydliwie o tym nie piszą. Na super niemieckich drogach jeszcze nie tak dawno królowały jedynie samochody z rodzimych fabryk, dziś – jeździ mnóstwo francuskich i japońskich. Elektronika niemiecka gwarantowała solidność, teraz półki i witryny sklepów RTV wypełnione angielskimi i koreańskimi telewizorami, odtwarzaczami, głośnikami. Nie jesteśmy tak bogatym społeczeństwem jak oni, ale nie robią na mnie większego wrażenia zdobycze materialne, które są w zasięgu ich finansowych możliwości. W kraju, w którym żyję, niemal wszystkie takie same rzeczy mogę obejrzeć, zamówić choć niekoniecznie kupić, ale to zupełnie co innego.

Więc czego im zazdrościć? Przede wszystkim innego podejścia do życia i to nie w ujęciu filozoficznym, ale pragmatycznym i kulturowym.

W małej miejscowości gdzie mamy nocleg, idziemy na popołudniowy spacer. Przy ulicy otwarty kościół. Wchodzimy, oglądamy, robimy zdjęcia. Otwarty chór i dostęp do organów, otwarta kaplica i dostęp do ksiąg. Nie ma nikogo pilnującego! Można przecież coś wynieść, zniszczyć! Jeśli nie miejscowy, to przecież każdy inny wędrujący chuligan. Jesteśmy tam dosyć długo w licznej i czasami hałaśliwej grupie, a jednak nikt do nas nie wychodzi... Jakieś takie zaufanie do drugiego człowieka. Nie konkretnego, ale anonimowego. Zazdroszczę...

W trakcie rozmów o przyszłej współpracy mamy mnóstwo wątpliwości dotyczących spraw formalnych. Rozmawiamy z różnymi osobami, reprezentującymi lokalne władze i stowarzyszenia. Wydawać by się mogło, że takie tam grzecznościowe wizyty. Trochę komplementów, okolicznościowych frazesów i.. już można odnotować zaliczoną delegację. Ale nie! Okazuje się, że to my tak patrzymy na te spotkania, bo przecież nie podpisano żadnej umowy, nie ustalono konkretnych terminów ani skali współpracy. Tymczasem oni podchodzą do wszystkiego bardzo poważnie. Widzą w nas potencjalnego partnera, z którym niekoniecznie trzeba robić interesy, wystarczy zrobić coś pożytecznego! Zazdroszczę...

Obok Magdeburga funkcjonuje dziwne muzeum „Żelaznej kurtyny”. Tuż przy autostradzie wydzielono teren, gdzie znajdowały się obiekty celne, policyjne, kontroli paszportowej. To tutaj przekraczano przegrodzoną zasiekami granicę między wschodnią a zachodnią częścią Niemiec. Chodzimy od budynku do budynku wspominając czasy wyjazdów do NRD i Berlina Zachodniego. W wesołe opowieści pomału wkradają się i te niezbyt miłe: demonstracja siły, poniżanie na granicy, oświetlony jupiterami plac, na którym roiło się od umundurowanych funkcjonariuszy z wielkimi owczarkami u boku. Aż trudno uwierzyć, że to było tak niedawno. Dzisiaj Magdeburg wygląda jak miasto, które chce zapomnieć o swojej niedawnej historii. Eksponuje się albo starogermańskie zabytki, albo awangardę jak np. „różowy dom” w stylu Gaudiego. Zachwycamy się katedrą i spokojem panującym w 1-majowy poranek w dużym przecież mieście.

Problem „żelaznej kurtyny”, o której polskie młode pokolenie niewiele wie, (no, może coś tam słyszało o murze berlińskim) jest mocno osadzony w świadomości Niemców. W uroczym miasteczku w Helmstedt pani przewodnik zaczyna program od muzeum, gdzie zgromadzono rekwizyty graniczne, mundury, pisma, a przede wszystkim zdjęcia, które pokazują dramat rodzin, przedzielonych płotem, do którego nawet nie wolno było podejść. Najgorsze jest to, że ideologiczne „pranie mózgów” rzeczywiście dokonało zmian w świadomości części społeczeństwa. Uwierzono, że ten w mercedesie to szpieg, oszust, wróg systemu, a ten w trabancie - to poczciwy chłop, którego uczciwość widać na twarzy. Niestety. Ileż to razy okazało się zupełnie odwrotnie.

  

Podczas oficjalnych wystąpień szef naszej delegacji nie omieszkał zaznaczyć, że dzień naszego wspólnego spotkania to 3.maja – dzień szczególny dla każdego Polaka. A my zaskoczyliśmy Niemców po raz drugi przygotowanym mini-koncertem na który złożyły się utwory klasycznej muzyki gitarowej i poezji śpiewanej. Niech wiedzą, że pielęgnujemy patriotyzm, nawet będąc poza granicami kraju. Klimat rozmów wyraźnie się ocieplił, więc dla równowagi gospodarze zaproponowali zimne piwo i drobne przekąski. Myślę, że właśnie takimi działaniami – wolno i systematycznie – powinniśmy wpływać na zmianę świadomości naszych sąsiadów, którzy zamknięci w swoich podwórkach i otoczeni ścianą wiadomości o problemach niemieckich utrzymują w wyobraźni fałszywy obraz Polaka.

A jeśli o obrazach mowa, to nasze wędrówki po Dolnej Saksonii będą nam się kojarzyć z intensywną żółcią kwitnącego rzepaku i rzepiku oddziaływującego na nasze zmysły również intensywnym zapachem. Zielono-żółte pola przelewały się przez drogę, zatapiając wiejskie zabudowania i podchodząc pod szczyty pagórków strzeżonych ramionami wirujących wiatraków. Poetyckie chmurki na granatowym niebie dopełniały całości wrażeń. To prawda, że naturalne otoczenie ma ogromny wpływ na nasze samopoczucie. Może dlatego, z każdym dniem było nam lepiej, weselej a kolejne punkty programu przyjmowaliśmy z westchnieniami nie zmęczenia ale zadowolenia. W takim właśnie nastroju trafiliśmy do ślicznego średniowiecznego miasta Goslar, objętego patronatem Rady Europy. Powykrzywiane, kolorowe domki o szachulcowej budowie rywalizują z szarymi ścianami domów pokrytych cienkimi łupkami kamiennymi. Obserwujemy konserwatora na drabinie, ubranego w elegancki kowbojski kapelusz, skórzaną kamizelkę i pas obłożony narzędziami. Wymienia uszkodzone płytki tworzące niezwykłą łuskę nagrzaną promieniami słońca. Przez małe okienko zza koronkowej firanki przygląda się wszystkiemu wesoła buzia przytulająca pluszowego miśka.

Na rynku gwar, dużo ludzi siedzi w cieniu przy piwie, kawie i lodach. Ruchome figurki wędrują wokół ratuszowego zegara, przy kawiarnianych ogródkach dziesiątki rowerów na ulicznych stojakach. Nie słychać pędzących samochodów, ani szybkich kroków stukających o bruk. Przecież tu się też pracuje, choruje, rozwiązuje problemy, walczy z nieszczęściem, podejmuje trudne decyzje. Mam jednak wrażenie, że dokonuje się to wszystko w innych warunkach, że my i oni przeżywamy to samo, ale nie tak samo. A może to tylko złudne wrażenie rozmarzonego turysty?

Wąskimi wiejskimi drogami docieramy do kolejnych zabytków. Smakujemy surowość wnętrza cesarskiej katedry Lothara III w Koenigslutter uznawanej za europejską perłę architektury. Zwiedzamy kolejne romańskie katedry porównując je ze sobą, podziwiając detale wykute w kamieniu.

Dobrze, że nie zniszczyły ich bomby albo głupota ideologów, czy bezrozumnego tłumu, jak zdarzyło się to w innych miejscach świata.

Odrywamy się na chwilę od historycznych skojarzeń i zamieniamy się w grupę niesfornych dorosłych, których nagle umieszczono w pokoju pełnym zabawek. Tak się bowiem czuję w muzeum Volkswagena w Wolfsburgu. Błądzimy między modelami samochodów, szukając swojego rocznika, ulubionego kształtu, koloru... Koniecznie chcemy zasiąść w wybranym aucie i zrobić sobie w nim zdjęcie, choć wiemy, że nie wolno. Jedni wybierają wiklinową karoserię, inni skórzaną tapicerkę, jeszcze inni wchodzą pod samochód. Bawimy się jak dzieci, choć obsługa nie jest zachwycona naszym zachowaniem. Wreszcie dokonujemy dowcipnego wpisu w księdze pamiątkowej i rozbawieni wychodzimy.

Na koniec pobytu na ternie Dolnej Saksonii krótka wycieczka w stare Góry Harz. Stromym podjazdem dostajemy się w pobliże najwyższego wzniesienia Brocken. To magiczna góra, o której krążą legendy o czarownicach odbywających tu swoje zjazdy na miotłach. My też zostaliśmy tu trochę zaczarowani. Zobaczyliśmy zjazd ale nie duchów tylko długowłosych motocyklistów ubranych w skórzane kombinezony. Rozglądamy się dokoła żegnając rzepakowe pola wśród których znaleźliśmy senne wioseczki, urocze uliczki Braunschweigu, Goslar i Helmstedt. Odpoczywaliśmy w cieniu romańskich katedr i tajemniczych, choć niezbyt imponujących megalitów. Na fotografiach zatrzymaliśmy tęczę na posadzce, płatki spadające z drzew i ozdobne portale. Wdychaliśmy świeży zapach lasu i duszący zapach rzepaku rosnącego pod oknem. Pośpiewaliśmy i pośmialiśmy się wspólnie, a przy tym nawiązaliśmy pożyteczne kontakty, które powinny przynieść owoce, jeśli nie natychmiast to w przyszłości. Nie z każdego posianego ziarna wyrasta roślina, ale siać trzeba...

Ci, co mieszkają przez miedzę, już to robią od kilkunastu lat, o czym mogliśmy usłyszeć w okolicach Frankfurtu n/Odrą. Na zakończenie naszego pobytu w Niemczech pożegnano nas przy prowizorycznych stołach ustawionych przy drodze pod drzewami. Podano napoje i pyszne domowe ciasto, a kiedy zachęcani do „dokładki” zażartowaliśmy, że zabraknie, jedna z pań wyjęła telefon, a za minutę na drodze pojawił się uśmiechnięty mąż wioząc nową brytfankę na rowerze.

No więc próbujmy razem siać to ziarno, bez względu na to czy wyrośnie z niego dorodne, owocujące latami drzewo, czy jedynie pięknie kwitnący rzepak...