Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Baśniowa Toskania

 

W promieniach wyglądającego coraz śmielej zza chmur słońca patrzę na zmieniający się krajobraz. Toskańskie winnice dopiero zaczynają wypełniać się zielonymi draperiami listków. A kiedy pojawią się pierwsze owoce? Kiedy po zboczach zaczną kursować dwunożne „bagażówki” dostarczające na plecach kosze pełne wygrzanych winogron do wcale nieromantycznych półciężarówek?

Tak się przekomarzałem z własnymi myślami, błądzącymi po zielonych polach poprzecinanych wąskimi drogami. Wędrujemy od jednego wzgórza do drugiego, szukając śladów średniowiecznych budowli. Po kilku godzinach jazdy mam wrażenie, że błądzimy. Gdyby nie mapa i zmieniające się nazwy miejscowości pomyślałbym, że jestem w krainie baśni, gdzie za każdym zakrętem pojawia się zaczarowany zamek na wzgórzu, a tajemnicze duchy zmieniają jedynie jego wygląd to dodając, to odejmując jakąś wieżę albo dzwonnicę. Jedne jest pewne – ten, co wymyślił początek bajkowego zwrotu „Za górami, za lasami…” musiał być wcześniej w Toskanii.

* * *

W Arezzo, w starej części miasta wdycham kurz zawieszony w leniwym powietrzu. Siadam na schodach XIV-wiecznej bazyliki San Francesco i przymykam lekko oczy, tak, by widzieć, przesuwające się obrazy jak impresjoniści. Za plecami czuję cień surowego kamienia tworzącego ściany kościoła. Przede mną przejeżdża wolniutko na rowerze elegancka kobieta. W koszyku przy kierownicy wiezie bukiet pięknych, żółtych kwiatów i śmieje się, rozmawiając przez komórkę. Na stolikach otoczonych jeszcze pustymi krzesłami, kelnerzy rozstawiają czerwone butelki wina między kolorowymi bratkami. Dwie starsze panie rozkoszują się wielkimi porcjami lodów. Otwieram oczy, koniec impresji. Wędrujemy dalej. Na stromo pochylonej Piazza Grande remonty, które psują widok na ciekawe, choć zaniedbane budynki. Zagłębiam się w boczne uliczki, szukając potomków pochodzącego stąd Petrarki. Niestety spotykam tylko smutnego, kudłatego psa, siedzącego przed uchylonymi drzwiami.

Arezzo – niegdyś jedno z najważniejszych miast etruskich – jeszcze w średniowieczu było miastem niezależnym i bogatym. Z czasów świetności zostało niewiele, nawet turystów tu mniej niż w innych toskańskich miasteczkach. Może nie wiedzą, że jest tu największa na świecie fabryka wyrobów ze złota.

Z wysokiej, czworokątnej wieży, górującej nad miastem, sfruwają gołębie. Jeden z nich siada przede mną na kamiennym szerokim zwieńczeniu balustrady. Podchodzę z aparatem. Nie boi się. Patrzy, jak ja, na kolorowy tłum przesuwający się rozgrzaną w słońcu ulicą. W takich chwilach nabieram dystansu nie tylko do tego co widzę, ale i do... własnych wyobrażeń.

W Muzeum Etrusków w Cortonie, skarbów może niewiele, ale za to świetnie wyeksponowane i robią wrażenie. Broń, naczynia, ozdoby, pismo... Aż trudno uwierzyć, że tak rozwinięte społeczeństwo rozpłynęło się wśród innych, znacznie gorzej zorganizowanych. Do końca nie wiadomo, czy Etruskowie byli przybyszami z Azji Mniejszej, czy też rdzennymi mieszkańcami północnej części obecnych Włoch. Na pewno: wywarli ogromny wpływ na kulturę i naukę przyszłego Imperium Rzymskiego. Czytam obojętnym wzrokiem napis: „VI wiek p.n.e.” i nagle uświadamiam sobie, że brązowa lampa z postaciami ludzkimi została wykonana przez czyjeś ręce ponad 2500 lat temu. Czy to możliwe? A my, współczesne, niby-doskonałe, ciągle wymądrzające się społeczeństwo? Czy umiemy coś zrobić, co przetrwa wieki, czy zasłyniemy tylko krótkowzrocznym brakoróbstwem i talentem do niszczenia? Może jakaś kropla krwi etruskiej krąży jednak w żyłach współczesnych inżynierów, artystów, czy choćby rzemieślników? Czas pokaże...

* * *

Siena przez prawie 100 lat (w XII i XIII w.), była jednym z najważniejszych europejskich miast, wielkością dorównując Paryżowi. Bogactwo przy-wędrowało tu na grzbietach owiec dostarczających świetnej wełny. Z czasem sieneńczycy przejęli kontrolę nad ważniejszymi szlakami handlowymi, biegnącymi z Francji do Rzymu i utrzymywali najlepsze banki włoskie. Mieli swoją konstytucję i rządy prawie demokratyczne oraz świetnie zorganizowaną radę miejską, która dbała o rozwój średniowiecznego grodu. Nawet wtedy, gdy Florencja przejęła palmę pierwszeństwa w tej części Włoch, nie załamało to mieszkańców Sieny. Bogaci kupcy sfinasowali budowę katedry i niezwykłego rynku w kształcie muszli.

Centrum miasta zostało zamknięte dla samochodów. Parkingi u podnóża wzniesienia, na którym rozłożyło się niezwykłe miasto, wypełnione po brzegi. Maszerujemy poboczem zakorkowanej ulicy wśród spalin i… bujnie kwitnących polnych maków przebijających się zdecydowanie między niekoszoną trawą. Na szczęście nie musimy się wspinać w upale na szczyt, tylko korzystamy z systemu ruchomych schodów. Przeciskamy się zatłoczonymi uliczkami ocierając się o wysokie kamienne domy, które dają cień i tworzą atmosferę miasta. Wchodzimy nagle w plamę światła.

W wąskim przesmyku tłum gęstnieje i niespodziewanie otwiera się przed nami przestrzeń największego we Włoszech średniowiecznego rynku. Spacerowicze, grupy wycieczkowe, rodziny z dziecięcymi wózkami, roznegliżowane pannice i zapięci pod szyję policjanci. Wszyscy przyszli właśnie tutaj! Kilkupiętrowe kamienice, najczęściej z czerwonej cegły, przyklejają się do siebie szczelnie, tworząc swoisty mur. Jedynie ratusz z bijącą w niebo 100-metrową dzwonnicą, wyróżnia się zdecydowanie wśród nich. Trudno uwierzyć, że na tym placu odbywa się zapoczątkowany w XIV wieku wyścig konny zwany palio. Jest to właściwie impreza jedynie dla mieszkańców Sieny, a turyści mogą ewentualnie szukać wejściówki (za duże pieniądze!) u właścicieli mieszkań w domach otaczających rynek. Sam wyścig trwa około minuty, ale poprzedzają go całe tygodnie przygotowań. Biorą w nim udział przedstawiciele 10 okręgów, które są wylosowane spośród 17 istniejących. Zresztą w palio wszystko jest losowane: konie, dżokeje, którzy nie są sieneńczykami. Walka trwa na wiele dni przed rozpoczęciem wyścigu. Stosuje się różne chwyty „poniżej pasa”, z porwaniami i przekupywaniem dżokejów włącznie. A po biegu, na którym dochodzi do brutalnych i nieczystych „zagrywek” zwycięzcy idą podziękować Bogu (o ironio!) za łaskę, do przepięknej katedry. Dziwne to zawody, ale cóż tradycja zobowiązuje…

Katedra w Sienie to prawdziwe arcydzieło. Biało-czarne pasy pokrojonego w plasterki marmuru tworzą niezwykłą budowlę, która była ciągle rozbudowywana, poprawiana i upiększana wtedy, gdy tylko pojawiły się dodatkowe pieniądze. Czytając historię katedry pomyślałem, że jest ona nie tylko świątynią, ale i symbolem ambicji i niezależności Sieny. Kunsztowne zdobienia fasady kościoła, mozaiki wykonane dopiero w XIX w., marmurowa posadzka przedstawiająca różne obrazy, głowy papieży umieszczone nad filarami, ogromna chrzcielnica… A w bocznej nawie fantas-tyczne, nasycone kolorem freski, nierestaurowane od 500 lat, a wyglądają jakby je wczoraj namalowano.

I pomyśleć, że po palio wchodzą tu wszyscy w brudnych buciorach, a kiedyś wprowadzano nawet konie!

Opuszczamy miasto, patrząc na zbocze czerwonych maków. Myślę o dumnych mieszkańcach Sieny, którzy mimo zmienności losu oparli się próbom moralnego zniszczenia i zawłaszczenia bogactwa, gromadzonego wiekami. Rywalizacja z Florencją wciąż trwa…

* * *

W czasie wędrówki zwracają uwagę wyniosłe, kamienne wieże konkurujące ze smukłymi cyprysami. To charakterystyczny widok toskańskich miasteczek. W San Gimignano zostało 13 wież, ale było ponad 70. W średniowieczu pełniły różne funkcje. W razie zbrojnego konfliktu mogły służyć za doskonały schron, zwłaszcza, że większość z nich nie posiadała okien. Gdy panował pokój, na kolejnych kondygnacjach można było przechowywać tkaniny, z których miasteczko słynęło. Rozmiary wieży miały nie tylko czysto praktyczne znaczenie, była to również forma demonstracji bogactwa wobec sąsiadów.

  

Dziś, między nietypowymi budowlami przelewają się tłumy turystów próbujących znaleźć właściwe miejsce do zrobienia ciekawej fotografii. Próbuję i ja, ale jakoś nie mogę się skupić. Szukam w bocznej uliczce zakurzonych śladów prawdziwego życia, ale nie znajduję... Może wczesnym rankiem byłoby tu inaczej, może poczułbym klimat średnio-wiecznych kamieni układanych z trudem przez genialnych budowniczych... Bo przecież Toskania to kraina geniuszy, to stąd wypłynął nagle, niczym lawa z Wezuwiusza, renesans. W gorącym tyglu sztuki mieszali m.in. Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Volter, Galileusz, Machiavelli...

A ja wędruję dziś tymi samymi ścieżkami co oni. Zakurzone podeszwy zacierają rowki ryte w kamiennych chodnikowych płytach i jakoś nie czuję wielkości tych miejsc.

* * *

Toskanię porównuje się często do Prowansji, ale ja tych podobieństw nie widzę. Krajobrazy tej części Włoch są wypełnione zielenią, układającą się w fałdy na wzgórzach. Aksamitne, jakby przykurzone liście drzew oliwnych dają poczucie spokoju, nawet przy silnym wietrze. Mocno wrośnięte w ziemię, poskręcane, z licznymi guzami, często popękane, nie są tak okazałe jak nasze polskie dęby, afrykańskie baobaby czy amerykańskie sekwoje, ale mają w sobie to coś, co u ludzi nazywamy duszą. Gaje oliwne przeplatają się z krzewami winorośli, które tu stanowią podstawę utrzymania dla wielu mieszkańców. Toskańskie wina przez wielu smakoszy są uznawane za jedne z najlepszych nie tylko we Włoszech. W Montalcino niemal co krok kuszą nas butelki słynnego Brunello. Tylko czym się naprawdę różnią oprócz ceny? Nie dowiemy się bez spróbowania. Wiedzą o tym sprzedawcy, zachęcający do kilku łyków szlachetnego trunku, ale co to za degustacja w plastikowym kubku, na stojąco, między łokciami potrącających się amatorów napoju Bachusa. Trzeba wygodnie usiąść, poczuć zapach, zanurzyć nie tylko wargi, ale i rozbiegane myśli w przezroczystym kielichu wypełnionym cierpkim winem. To dopiero jest degustacja...

Do Montepulciano docieramy późnym popołudniem z niemałym trudem, bo najazd turystów jest niesłychany. Wreszcie udaje się zaparkować tuż koło świątyni San Biagio stojącej poza murami miasta, na zboczu. Do świątyni prowadzi cyprysowa aleja, która idealnie komponuje się z resztą krajobrazu. Ostro podchodzimy w górę, bo przecież to najwyżej położone miasto w Toskanii. Zmęczeni, przekraczamy wreszcie miejską bramę i zanurzamy się w tłum spacerowiczów. Tak dużej ilości pałaców i kościołów, w tak małym miasteczku, zupełnie się nie spodziewałem. Szkoda, że na ulicach porozstawiano kramy z gipsowymi „koszmarkami”, ciuchami, słodyczami i kiczowatymi obrazami. Za to widoki z bocznych uliczek baśniowe...

* * *

Samochód mozolnie pnie się pod górę. Wąska droga napawa nas lękiem, czy za kolejnym zakrętem nie zepchnie nas w uroczą przepaść zaspany kierowca przypadkowej ciężarówki. Wreszcie koniec. Parking dla zmęczonego samochodu w cieniu mocno przystrzy-żonych platanów, a dla nas chwila zachwytu w tajemniczej mgiełce. W Montecatini jesteśmy dzisiaj pierwsi. Cisza. Poranne słońce nieśmiało spija wilgoć z drewnianych ławek. Okiennice jeszcze zamknięte. Delikatny zapach kawy miesza się z wonią kwitnących glicynii i kasztanowców. Starsza pani przesuwa bezszelestnie krzesła przy kawiarnianych stolikach. Za chwilę maleńki placyk otoczony kamiennymi domkami wypełnią ci, którym znudziły się wielkomiejskie rozrywki. Ale to dopiero za chwilę… Przecież jest sobota – i nikomu, ale to naprawdę nikomu, nie spieszy się do pracy.

Aleją platanów wracamy niechętnie do hałaśliwych ulic, z zazdrością patrząc na grające w piłkę dzieci.

* * *

Na koniec Florencja. Trzy razy Z. Zachwyt, zdziwienie, zmęczenie. Tysiące włóczących się i wchodzących nawet w najmniej atrakcyjną dziurę może odebrać połowę wrażeń z przepięknego przecież miasta.

Założona przez Juliusza Cezara w I w p.n.e. jako kolonia dla byłych żołnierzy, przechodziła różne koleje losu. Miała jednak to szczęście, że zapuścili tu swoje korzenie Medyceusze, którzy panowali tu (często nie sprawując urzędów) ponad 300 lat. Ich zmysł do zarabiania i pomnażania pieniędzy przyniósł Florencji niebywały rozkwit. To właśnie wtedy rozwinął się na wielką skalę mecenat dla twórców sztuki. Wielu znawców twierdzi, że to stąd wywodzi się renesans, a dowodów na to, nie trzeba szukać w źródłach historycznych. Wystarczy przejść kilka ulic. Baptysterium ze złoconymi drzwiami z brązu i ogromna marmurowa katedra z charakterystyczną, rozpozna-walną przez turystów całego świata kopułą – to dwie budowle w sercu starego miasta. Liczne kościoły, pałace, place otoczone świetnymi budynkami – to wszystko robi wrażenie. Na moście złotników jest już tylu turystów, że złota nie widać. Za to uliczni handlarze o żółtym lub czarnym odcieniu skóry, rozkładają na pomysłowo zrobionej chuście bransoletki, zabawki z drewna, powielane grafiki. Nagle ostrzegawczy gwizdek i kram zwinięty. Pojawia się wolno kroczący patrol żandarmerii. Przypomina mi to bajkę o strachu na wróble. Strach udawał, że je straszy, a one udawały, że się go boją.

Przeciskając się wąskimi uliczkami, słuchamy z zaciekawieniem naszego przewodnika – Włocha, mówiącego płynnie w naszym języku. Marco z dumą podkreśla, że jest Florentczykiem po ojcu, ale też z uśmiechem dodaje, że ma matkę Polkę. Ma prawdziwy dar do opowiadania. W rzeczy ważne wplata anegdoty, a jak trzeba błyska inteligencją. Taki przewodnik to skarb. Kto wie, może jego prapra...dziadek też był sponsorowany przez Medyceuszów?

W kościele Santa Croce spędzamy ponad godzinę, ale nie na modlitwie. Przy grobowcach Michała Anioła, Galileusza, Dantego i innych ważnych osób, poznajemy historię Włoch, konfliktów, pojednań i barwnych szczegółów z życia mieszkańców Toskanii. Tych sławnych i tych, na których nie czeka marmurowy pomnik.

Na Piazza della Signoria, tuż przy słynnym muzeum Uffizi, wita nas rząd posągów i przypominający fortecę, ratusz Palazzo Vecchio. Oglądamy i porównujemy dzieła i kopie mistrzów. Kiwamy głowami, gdy Marco wskazuje posąg Dawida Michała Anioła. A ja odłączam się od grupy, bo słyszę dźwięki klasycznej gitary. Obserwuję zasłuchanych przechodniów. Płyną dźwięki delikatne, lekko wzmocnione z głośnika, tak pasujące do atmosfery na placu, do rozgardiaszu i... pompatyczności. To prawdziwy koncert mistrza, nie podrzędnego grajka. Znam go – to Piotr Tomaszewski. Jeden z najlepszych polskich gitarzystów młodego pokolenia, nagradzany na międzynarodowych konkursach, stypendysta europej-skich akademii i wirtuoz. Siedzi na ulicy i gra: dla siedzących na stopniach Loggi zmęczonych dam, dla dzieci łapiących baloniki, dla gołębi, dla posągów wykutych z kamienia i dla mnie. To nagroda za kilka dni szukania prawdy o Toskanii. Prawdy płynącej z zielonych wzgórz, kamiennych fortec i wież, z kościołów pełnych znaków wiary, ale i dzieł sztuki, z ciasnych uliczek otoczonych zaniedbanymi kamieniczkami. Zapach Toskanii zabrany z oliwkowych gajów, przydrożnej winiarni i zakurzonych placów zespolił się w mojej wyobraźni z widzianymi obrazami i dźwiękami gitarowej muzyki.

* * *

To jak zaczynała się ta baśń? „Za górami, za lasami... była sobie Toskania?”