Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Wyspy Szczęśliwe

 

   Kiedy „łazi” po mnie tęsknota za podróżą, to przymykam oczy i uruchamiam multimedialną przeglądarkę mojej pamięci, która nieodmiennie przenosi mnie na Gran Canarię.

Widzę czubki palm, które kłaniają się ziemi w porannym, lipcowym „kapuśniaczku”. Tak jakby chciały zebrać każdą spadającą kroplę wody, zanim wstanie słońce, zdziwione pojawieniem się tu deszczu w środku lata?

Czuję rześki powiew zefirka, który skorzystał z zapraszająco otwartych na taras drzwi i zagościł nocą w mojej sypialni. Słyszę szum fal chłodzących wystygłą lawę, pokornie zmieniającą się z twardej skały w mikroskopijne ziarenka piasku. Przypominam sobie radość z jaką budziłem się po kilka razy w nocy, tylko po to, by przekonać się że sen to jawa i... z uśmiechem śnić dalej.

No cóż, naczytałem się o tych „Kanarach” dobrych i złych rzeczy. Od dziecka marzyłem, żeby to sprawdzić. Jeszcze w samolocie miałem obawy, czy rozczarowanie dorosłego weźmie górę nad marzeniami dziecka. Na szczęście kilkugodzinna podróż przez dziurawe chmury miała na mnie zbawienny wpływ. A widok beduińskich ścieżek na Saharze widzianych z kilku tysięcy metrów zapalił w moim mózgu kontrolkę, pokazującą właściwy poziom optymizmu w organizmie. Potraktowałem to jako dobry znak na nadchodzące dni.

Wyspy Kanaryjskie nazywano kiedyś Wyspami Szczęśliwymi. Do dziś mieszkańcy robią co mogą, aby na to miano zasłużyć. Nie sposób zapomnieć o chwilach beztroski i dziecięcego zachwytu, choćby tych, widzianych w oczach naszego synka na pokazie przepięknych papug czy igraszek delfinów.

Ale i nam, dorosłym było tam dobrze. Już starożytni wiedzieli, że człowiekowi do szczęścia potrzeba dobrego jedzenia. Mieli rację. Wszechobecne, smakowite ryby! Rum miodowy i specyficzny likier ze smoczego drzewa! Słodziutkie, krótkie banany i soczyste, a wyglądające na niedojrzałe, pomarańcze. Przepyszne ciacha i lody! Wszystko to stanowiło doskonały podkład pod ucztę duchową, jaką przygotowała dla nas natura.

Zestawiam opinie znudzonych gwiazd polskiej estrady, które „zaliczyły” modne kurorty w Mas-palomas (Gran Canaria) czy Playa de las Americas (Teneryfa) i prawdę mówiąc nie dziwię się ich reakcjom. Rzeczywiście to smutne rezerwaty snobów, „taka luksusowa Hiszpania”, „wszędzie tylko McDonald”, „sztuczne plaże z pomalowanymi palmami”. Żałujcie, jeśli tylko tyle udało się wam zobaczyć.

A przecież w mojej przeglądarce w ogóle nie znalazłem takich obrazów chociaż gdzieś po nich prześliznął się wzrok.

Jest za to Fataga – wieś na zakręcie w górach Gran Canarii. Jedna ulica, przy której zasnęły wystawione na słońce drewniane domki z ozdobnymi balkonikami. Zamknięte okiennice chronią mieszkańców przed żarem promieni i warkotem przejeżdżających tu rzadko pojazdów. Na małym skwerku nad urwiskiem siedzi pod smoczym drzewem dwoje staruszków. Milczą, zasłuchani jak my, w szum liści, bo pod nami rozciąga się przepiękna dolina tysiąca palm, wysokich jak maszty żaglowców. Refleksy słońca bawią się z cieniami na kolorowych talerzach zdobiących ścianę jedynego sklepu z pamiątkami.

W Teror, tuż obok katedry, ogarnięty chwilą słabości, wyciągam się z rozkoszą na kamiennej, bogato zdobionej ławie. Nikt nie patrzy, a mimo to zaraz się podnoszę, czując niestosowność zachowania w tym miejscu – dzisiaj pustym, a we wrześniu wypełnionym tłumem wiernych, którzy przybędą tu, aby złożyć pokłon przed figurą patronki wyspy – Matki Boskiej od Sosen. Są takie miejsca, które nie wiedzieć czemu, robią na nas wrażenie. I niekoniecznie musi to być majestatyczna budowla, czy alpejska dolina. Może to być pusta, wygrzana, czekająca cierpliwie przez cały rok na swoje „5 minut”, kamienna ławka.

 

W Puerto Rico, na ukwieconym rondzie, ruchem kieruje policjant w krótkich spodenkach, a na ławce, pod palmą pełną kokosów, plotkują dwie opalone policjantki w mini. Uśmiechnięty kierowca miejskiego autobusu zwalnia gdy widzi, że robię zdjęcia, za to przed każdym zakrętem głośno trąbi. Taka tutaj zasada, kto pierwszy dojeżdża ten trąbi, bo tego co za zakrętem nie widać! A zakrętów tu dużo.

W mojej przeglądarce pojawił się obraz z niezwykłym dźwiękiem. To chrzęst zwietrzałej lawy deptanej naszymi sandałami tuż pod wulkanem Teide na Teneryfie. Poczciwy staruszek gotuje w swym „garze” piekielną zupkę, którą chciałbym zobaczyć, ale spróbować już nie. Wystarczy mi przerażający widok żwirowatej pustyni, na której stoją niegdyś sklejone ogniem, kawałki porowatych skał. Gorący wiatr daje nam wyraźnie do zrozumienia, kto tu jest intruzem. A jednak jest coś magicznego w tym surowym krajobrazie, coś, co ciągnie do krawędzi starego krateru, co sprawia, że każdy krok przynosi dziwną przyjemność, a niezwykła akustyka tego amfiteatru natury pozwala przez chwilę posłuchać samego siebie.

Przystanek na wysokości ok. 3000 m n.p.m. Chwila zadumy. Siedzę pomiędzy zamrożonymi jęzorami lawy, która kiedyś pędziła tędy w doliny, aby dotknąć kwiatów dzikich strelicji. Pode mną, po lewej – przykryte śmietankową chmurką Puerto de la Cruz, po prawej – ciemnozielone plantacje bananów z wystającymi parasolami palm. A na końcu ledwie widoczny kawałek pomarańczowego dachu. Boże, gdzie te „McDonaldy i sztuczne plaże”?

Do Puerto Mogan pojechaliśmy dwa razy, mimo że mieścinkę można przejść wzdłuż i wszerz przez godzinę. Basen portowy pełen prawdziwych (nie-luksusowych) jachtów, małe knajpki i cukiernie z wyszukanymi smakami lodów, bugenville zwieszające się z biało-niebieskich balkonów i... brak wielkich hoteli, czynią to miejsce czymś niezwykłym na południowym, turystycznym wybrzeżu Gran Canarii. Na targu można kupić afrykańskie pamiątki i nic w tym dziwnego, bo przecież stąd do Czarnego Lądu ledwo 100 km, a do Europy ponad 1000.

Na wydmach w Playa del Ingles poczuliśmy oddech Afryki. Rozgrzane zmarszczki piasku, przesuwające się grzebienie szarożółtych pagórków, miękkie misy bez najmniejszej roślinki – namiastka Sahary? Na horyzoncie pióropusze palm, do których zdąża karawana na wielbłądach. Uśmiechamy się do siebie, wiedząc, że to grupa znudzonych leniuchowaniem – pożal się Boże – „turystów” ruszyła szukać wrażeń po wykwintnej kolacji. Zabierając z sobą obraz wędrującego piasku, chcemy wymazać starannie widok betonowych hoteli, sztucznej karawany, ale niestety... są zbyt blisko. A ten kawalątek pustyni – no cóż, to jednak nie Sahara...

Słońce zachodzi krótko. Spracowane – trzyma się dzielnie i wysoko nad nami przez kilka godzin, a gdy mewy krzykiem ogłoszą koniec dnia, spada nagle małą kulą do wody. Pastelowe, złoto-brązowe cienie rozrzuca byle jak, na pożegnanie, jakby chciało powiedzieć „cześć” i... już go nie ma. Rano – wstaje szybko, choć śpi długo, czym wprawiło mnie w zdumienie, bo w połowie lipca o 7 rano było jeszcze ciemno.

    A nocą? Nocny przejazd wąskimi drogami, może obudzić w każdym z nas marzenia z dzieciństwa... Granatowe niebo, czarne, poprzecinane reflektorami pojazdów zbocza spadające stromo w wodę, piana walczącego nawet nocą oceanu i kolorowe światełka w kolejno mijanych zatokach. Niczym rój „robaczków świętojańskich” ułożyły się w złote chmurki, nieco upstrzone mrugającymi neonami. Zakręt i gęsta ciemność... Kolejny – i znów eksplozja świateł... Czy jest w tym coś niezwykłego? Może tak, może nie... a może chciałem się poddać czarowi chwili?

Na plaży rysuję patykiem litery. To nie imię ukochanej, to nazwa wyspy, która dla nas była Wyspą Szczęśliwą. Ocean łakomie liże spieczone ziarnka piasku, zabierze zaraz i moje wyznanie... Zdążę jeszcze zrobić zdjęcie! Obejrzymy kiedyś w wirtualnej przeglądarce pamięci.