Prowansja czy Lazurowe Wybrzeże?
Lazurowe Wybrzeże – to świat wymyślony przez bogatych dla... biednych, to ilustracje z bajek dla dorosłych. My, przypadkowi, mamy tam ściśle wyznaczone miejsca. Pełnymi zachwytu oczami ścigamy podjeżdżające pod kasyno w Monte Carlo rolls-royce, z których wysypują się diamenty i złote kolie, podtrzymywane przez panie, oparte na mankietach koszul eleganckich panów. Lazurowe – to nadmorski piasek i palmy, to dziewczyny w bikini i chłopcy udający mężczyzn. W portach jachty za milion dolarów. W zamkniętych miasteczkach, za murami, strzeżonymi przez setki kamer, ochroniarzy i wygłodniałe psy, żyją ONI. Przyjechali, aby odpocząć od zazdrości, aparatów i makijażu. W ucieczce od świata, trafili tu, do własnego, ciężko opłaconego więzienia. Żyją w nim kilka dni w roku, no, może kilka tygodni. Nieliczni odchodzą na życiową emeryturę zostając na zawsze, skaleczeni sławą... Lazurowe zmienia się, gdy taniec rozpoczyna mistral, niezwykły wiatr, wiejący od lądu do morza. Mistral wieje mocno i równo, dzień i noc, a czasem kilka dni. Prowansalczycy zamykają wtedy okiennice w swych kamiennych twierdzach, zastawiają stół smakołykami, winem i... czekają. A narwańcy, jak my, wyruszają na wieczorny spacer z Saint Tropez do Port Grimaud... Aby zobaczyć pola lawendy, nie trzeba jechać daleko od "snobistycznego lazuru”. Jadąc wśród słoneczników mrużę oczy jak w galerii impresjonistów. Kamienne domki rozsiadły się wygodnie na wypalonych słońcem polach. Senni mieszkańcy wyglądają przez maleńkie okienka, otwierając okiennice niczym powieki po przebudzeniu. W suchym powietrzu unoszą się drobinki traw i piasku, wyrwane z błogiego lenistwa przez opony naszego samochodu. Fioletowe badyle lawendy zachłannie napawają się słońcem. Oddadzą to ciepło w zapachu perfum i mydełek, które piętrzą się na półkach eleganckich sklepów i... ulicznych straganach. Wjeżdżamy do St. Paul de Vence. Domy, posklejane ze sobą, przyczepiły się do zboczy i poobrastały zielone wzgórza. Otaczają nas ściany, wygładzone rękami turystów i plecami wygrzewających się sprzedawców. Kamienne domy robią wrażenie, jak piękne kobiety, nieumalowane, nieprzypudrowane modnym tynkiem, a ozdobione delikatnym klejnotem okratowanego okna. Dzikie bugenwille przykrywają amarantowym kwiatem oznaki starzenia. Puszyste koty froterują ogonami bruk ułożony w mozaiki. A po zmroku można zajrzeć przez niezasłonięte okna, do prowansalskiej kuchni, gdzie gospodyni rozkłada żółtofioletowe talerze na drewnianym stole. Na kamiennej podłodze odciśnięte ślady krzeseł stawianych od lat, zawsze w tym samym miejscu. | W wąskiej uliczce panuje spokój, ale nie cisza. Gadający telewizor konkuruje z akordeonową muzyczką a przejeżdżający skuter zostawia echo cywilizacji. Nasze kroki słychać zanim je jeszcze postawimy. Dlatego, że nie umiemy chodzić, czy dlatego, że jesteśmy tu obcy? W większych miastach życie biegnie inaczej. W Orange, przez otwory w murze antycznego amfiteatru wdziera się dźwięk klaksonów pędzących samochodów. Na ulicach panowie pod krawatem, panie z wystrzyżonymi pieskami, ale tu nie czuje się snobizmu, jak w Nicei. W Arles wystarczy odejść kilka kroków od głównego traktu, by znaleźć te same bugenwille, ukryte drzwi na niewidzialne podwórka, rozespane koty na parapetach. Tu, starożytność ciągle jest częścią współczesności. Na Lazurowe prowadzą pięknie pozakręcane drogi zwane „corniche”. Mnie też urzekły, ale w pamięci została inna górska droga, prowadząca wzdłuż kanionu rzeki Verdon. Szczelina w ziemi przyciąga tajemniczym cieniem, samotnym krzykiem orła, szumem niepozornego strumyka, który przepiłował skałę, dowodząc, że niemożliwe stało się możliwe. W takich miejscach uświadamiam sobie, czym jest Czas. Nie ten, odmierzany zegarkiem, czy siwizną na skroniach. Ten, odmierzany głębokością wąwozu rzeźbionego kroplami leniwie płynącej wody. Ten, widziany w poezji poskręcanych słojów oliwnego drzewa stojącego ponad tysiąc lat koło akweduktu w Pont du Gard. Dopiero widok mostu rozpiętego nad przepaścią przypomina mi o istnieniu człowieka. Tak jak pierwowzory domów, zbudowanych z łupanego kamienia w okolicach Bories sprzed, bagatela, 2 tysięcy lat. Bagna Camarque to kraina jak z innej bajki. Do cygańskiego miasteczka Trzech Marii trzeba jechać przez ryżowe pola, pastwiska dzikich koni i ogromnych byków. Od czasu do czasu wyłaniają się drgające bladoróżowe plamy. To stada flamingów mających tu swój ptasi raj. Mieszkańcy miasteczka o śniadej cerze bardziej przypominają Meksykanów niż Francuzów, zwłaszcza, że z knajpek sączy się gitarowa muzyka. Kwitnący ryż, mustangi w brzozowych zagrodach, dzikie byki, różowe ptaszyska, muzyka cygańska zagłuszająca pokrzykiwania grających w bulle... Czy to wciąż ta sama Francja? Jakże jestem daleko od hałaśliwych plaż Lazurowego Wybrzeża. W poszukiwaniu lawendowego zapachu znalazłem w Prowansji coś czego nie szukałem. Na takie rzeczy mówi się skarb i chowa go do szkatułki stojącej gdzieś w kąciku, między sercem a pamięcią...
|