W cieniu holenderskiego wiatraka
Holandia – niewielkie państwo w zachodniej Europie nad Morzem Północnym, królestwo, 16 mln mieszkańców z czego 90% żyje w miastach. 35% obszaru położone poniżej poziomu morza, liczne tamy, śluzy, kanały i poldery (obszary zabrane morzu). Wysoko rozwinięta gospodarka. Przemysł spożywczy (sery, masło, piwo), rafineryjny, elektroniczny i jubilerski. Miasta: Amsterdam – stolica, Rotterdam – jeden z największych portów świata. Tyle definicja encyklopedyczna. A czym dla mnie jest Holandia? Wjeżdżamy do kraju w którym człowiek ujarzmił trzy żywioły: wodę – odbierając jej siłę niszczenia, ziemię – każąc jej rodzić i karmić oraz powietrze, od którego przechwycił energię. Poranek. Pochłaniamy wzrokiem tulipany, które rozłożyły swoje kielichy, tworząc misternie utkane dywany o niepowtarzalnym splocie. Nieśmiało przebijające się przez chmury słońce, wydobywa ażurowe szczegóły znieruchomiałych skrzydeł starych, kanciastych wiatraków. Wieczorem staną się tajemniczą, czarną, nieforemną plamą na tle granatowego nieba. Spod skrzydła holenderskiego wiatraka zaglądam na małe podwórko. Cisza. Nie słychać muzyki, ludzkich głosów, pracujących maszyn. Przed domem na sznurach od bielizny suszą się odebrane morzu ryby. W oknie, za skromną firanką, schowana ludzka cierpliwość. W powietrzu przesyconym solą unosi się wszechobecny zapach kwiatów. Pod płotem wysłużony rower. Spod łuszczącej się farby widać poprzednie warstwy, a bagażnik przywiązano drutem. Rowerowy dzwonek towarzyszy nam wszędzie. I trzeba szybko schodzić z drogi, bo właściciel ramy z pedałami ma tu niepodważalne pierwszeństwo. W Holandii zamiast szerokich autostrad buduje się rowerowe ścieżki, którymi można dojechać wszędzie: do domu i do pracy, do parku i na lotnisko, z miasta do miasta. A gdyby przyszła komuś ochota „zaparkować”, to znajdzie bez problemu specjalny stojak. Dla statecznych albo na dłużej rozstających się z dwukołowym „przyjacielem” zbudowano wielopoziomowe parkingi. Tylko jak potem znaleźć własny rower wśród tysięcy innych? Jest i na to sposób. Ci, co nie dowierzają własnej pamięci, wieszają swe wehikuły na płotach, a nawet na latarniach. Przynajmniej je widać z daleka. Ale rower – to nie tylko środek komunikacji, to symbol sposobu życia, ciągłej walki o każdą piędź ziemi wyrywanej morzu. Rower – to odbicie charakteru upartego Holendra, zmierzającego mozolnie, pod wiatr, ale zawsze do celu. Nazwy holenderskich serów są znane nawet dzieciom. Któż nie jadł edamskiego czy goudy? Ale czy tak samo smakują w Holandii? Zapach sera, choć niezbyt miły w upalny dzień, przyciąga jak magnes do sklepów i straganów zapełnionych żółtymi krążkami różnej wielkości. Pokrojone w trójkąty, wyglądają jak kawałki tortu oblanego pomarańczowym lukrem. Chciałoby się każdego spróbować, ale zatrzymuje mnie rozsądek. Po pierwsze – trzeba mieć worek euro na takie zakupy, a po drugie – żołądek mógłby się zbuntować na przekór podniebieniu. Z żółtej mozaiki wyciągamy dwa piękne kawałki, jeden nakrapiany mielonym kminkiem, drugi rozparty dumnymi pęcherzykami powietrza. Dziesięcioletnie dziecko próbuje z miernym skutkiem podnieść cały krążek. Sprzedawca śmieje się życzliwie. To przecież prawie 20 kg! W Alkmaarze trafiamy na targ serowy. Na brukowanym rynku, między wysokim ratuszem a pięknymi kamieniczkami, w mglisty poranek toczą się złote koła. Obserwuję jedno z nich. Z wielkiej ciężarówki po drewnianej pochylni, przez workowy dywanik pędzi kilkanaście metrów, by spocząć obok innych. Czy zmieni dziś właściciela, czy tylko wygrzeje się w słoneczku, przewietrzy i wróci poleżakować do domu? A teraz czas na widowisko. Ubrani w tradycyjne stroje pomocnicy biegają z pałąkowatymi nosidłami od wagi w ratuszu do drewnianych wózków. Właśnie siwy pan z podkręconym wąsem klepie się ręka w rękę z niskim brunetem ubranym w biały fartuch. Transakcja zawarta. Prawie pół tony sera wyrusza teraz w podróż dookoła rynku wypełnionego turystami i przypadkowymi obserwatorami. Nie do końca jestem przekonany, czy faktycznie dokonuje się tu transakcji na dużą skalę, czy to tylko przedstawienie... chociaż ciekawe. Amsterdam 30 kwietnia zmienia się w szaleńczy plac zabaw. Urodziny nieżyjącej już, co prawda, królowej Wilhelminy stały się przyczynkiem do postawienia na głowie wszystkiego, co na co dzień uporządkowane. Na ulice wylewają się tłumy pomarańczowych przebierańców. Parki przypominają najazd hippisów z ich najlepszego okresu. Kanały, przecinające to niezwykłe miasto, wypełnia hałas muzyki techno dobywający się z każdej roztańczonej barki. Wszyscy gdzieś łażą, przypuszczam, że bez określonego celu, krzyczą, śpiewają, cieszą się ze spotkania znajomego z pracy, piją piwo i... śmiecą. | Przed domami powykładane na sprzedaż stare garnki, używane zabawki, zakurzone kapelusze. Po co? Czy to potrzeba odzyskania paru euro, czy próba przełamania własnego wstydu. A może to taki recykling, wypływający z natury Holendra, uważającego że „co nie jest zepsute, może się jeszcze przydać”. Przypomina to jedno wielkie mrowisko, do którego przez przypadek ktoś wstawił przysłowiowy kij, tyle że tu owinięty pomarańczową szmatą nasączoną piwem i dymem palonej „trawki”. A następnego dnia ogromne śmieciarki wyjadą przywracać ład i porządek na zaspane ulice, którymi po cichutku zaczną krążyć zawstydzone swoim wczorajszym zachowaniem mrówki. W pustej uliczce miasteczka Hoorn słychać stukot drewnianych trepów wracającej do domu z zakupami starszej kobiety. Za nią pomknęli młodzi w nowiuśkich adidasach, by zatrzymać się za rogiem przed straganem z... trepami! Czy kupią? Ulegną modzie, tradycji czy chwilowemu zauroczeniu? Odchodzą, ale oglądają się za siebie jak ja... W Keukenhoff, największym ogrodzie kwiatowym Europy, zanurzamy się w różnokolorowym gąszczu falujących płatków tulipanów. W delikatnych kielichach przelewa się słońce, podkreślając niezwykłą urodę materiału, który jest równie piękny jak nietrwały. Muskane wiatrem szafirki, sprawiają wrażenie płynących potoczków i przenoszą nas w krainę zachwytu i rozmarzenia. Wypełniamy swoje albumy pamięci rozszerzając zdziwione źrenice, potem zamykamy je szczelnie, aby otworzyć w przyszłości... Krótki spacer po Hadze. Na dziedzińcu parlamentu dopadają mnie smutne refleksje o potędze polityki i jej wpływie na życie takich jak ja. Pod Trybunałem Sprawiedliwości zaglądamy przez kutą z żelaza bramę. Jak to jest, że sprawiedliwość, zawsze kojarzy się z kratami? Spadającym kroplom deszczu w Rotterdamie towarzyszy, wbijający się w mózg, głos pracującego kafara, tłoczącego w podłoże, kolejną żelazną szynę, stały element walki z wodą. Wymysły architektów tworzących domy w kształcie ołówków i przewróconych kanciastych pudełek mają odwrócić uwagę od tego, co stanowi największy problem wszystkich holenderskich aglomeracji położonych nad morzem. W tym zakątku świata natura niechętnie dzieli się ziemią z człowiekiem i wybudowanie czegokolwiek na tak podmokłym gruncie to nie lada wyczyn. Uświadamiam to sobie w czasie spaceru wzdłuż kanałów, z których wystają co rusz drewniane pale. Są niczym cokoły dla kolorowych kaczek przeglądających się w odbiciach błyszczących, szklanych wieżowców – pomników ludzkiej przekory. Ciekawe, które dłużej przetrwają? W spokojnych miasteczkach po zamknięciu sklepów milkną odgłosy ulicy, od czasu do czasu zadzwoni rowerowy dzwonek, w małej kawiarni delikatnie szemrze muzyczka. Jest coraz ciszej. Po zmroku, w centrum jest niewiarygodnie pusto. Przez uchylone okno bez zasłony widać migoczący telewizor, ale brak dźwięku. Nikt się nie kłóci, nie kopie blaszanych puszek na bruku, nie odjeżdża z piskiem opon spod okien sąsiada. Śpią, czy odpoczywają milcząc, zamknięci w swoich domowych rezerwatach? W pięknej katedrze słychać muzykę, przez okna sączy się światło. Koncert, o tej godzinie? Próbujemy wejść. Zdziwieni naszym zachowaniem Holendrzy, wypraszają nas grzecznie, ale zdecydowanie. Chcemy tylko zobaczyć wnętrze kościoła! Niemożliwe? Bo co, bo to nie kościół? Rzeczywiście nie ma ołtarza, a w kruchcie stoją stoliki i bar, przy którym można zamówić piwo! No cóż, trochę to jednak szokuje. Kilka kilometrów od Arnheim, gdzie rząd białych krzyży na wojskowym cmentarzu przypomina o poświęceniu Polaków w czasie II wojny światowej, spotkanie z przyrodą. Wchodzimy przez bramę do pięknego, pachnącego wiosenną zielenią, ogromnego parku. Zostawiamy samochód na parkingu – to przecież park narodowy. A inni? Wjeżdżają do środka. Za bramą asfaltowa droga, którą można podróżować choćby cały dzień, zatrzymując się w punktach widokowych. To dla leniwych! My wybieramy rowery. Stoją na wielkim parkingu – podobno jest ich tysiąc. Wszystkie białe i... sprawne! Wyruszamy na długi spacer, wygodną ścieżką, napełniając płuca zapachem leśnego powietrza, mieszającego się z wilgocią mgieł znad łąk. Rowery mkną coraz szybciej. Czaple szykują się do snu, przekazując sobie ostatnie plotki, słońce żegna się z nami i Holendrami. Trzeba wracać... Do widzenia Holandio! Kraju tulipanów ścinanych kombajnem, smakowitych serów, starodawnych rowerów i kolorowych trepów. Kraju wiatraków i łaciatych krów rozrzuconych na zielonych polderach. Kraju zamkniętych w sobie, upartych ludzi otwierających przez jeden dzień w roku swe serca i... rupieciarnie. Kraju pomarańczowych bluzek, czapek, balonów, włosów i wąsów. Kraju walczących z morzem o byt, budujących na wodzie i z jej pomocą. Kraju będącego enklawą tolerancji dla narkomanów, homoseksualistów i namiętnych piwoszy. Kraju, pełnego łatwo identyfikowalnych symboli. Kraju, którego dalej nie znam... |